Nie wiesz, ile masz warstw samego siebie
Zanurzajac się głębiej we własne doznania
Substancji Bólu wciąż czujesz przedziwny smak
Słodkawo-gorzki zapach jego przemijania
Co epilogu nigdy nie zaznał, wciąż się odkładając
Wędrujesz teraz przez siebie, raczej w dół
Światło minionych miłości, samo w sobie znośne
Podświetla warstwy po warstwie, cienie wyciągając
Bynajmniej nie w karykaturze, lecz całe w swej mocy
Domagające się lustrzanego, podświadomości odbicia
Spotykasz się tam ze sobą, raz w ciepłej wodzie
Lecz również w wielkim chłodzie niezrozumienia
Gorączkowo zakopując przykrych zdarzeń obrazy
Wypierasz się raz po raz, własnego zaistnienia
Mimo to, miłość wciąż oświetla kurhany zamilczenia
Dziś warstwa po warstwie, rewersy pieczęci odkrywasz
Schematów, zapragnień i oczekiwań daremnych
Oświetlonych letnim słońcem, w zimowej scenerii
W żadnej porze roku, działań twych nic nie zmieni
Warstwa po warstwie, dotrzesz do swych udręk korzeni…